Kawa zwabia przytomność i wyostrza spojrzenie, jak rzeźnik obdzierając mnie z oblepiających ciało resztek snu i złudzeń - szybko i z wprawą, zanim zdążę poskładać w całość zapętlające się senne fabuły, próbując wywieść z nich jakiś sens - w jednej z nich człowiek o pomarszczonej twarzy, garbaty quasimodo w szmatach, o kańciastych brudnych dłoniach, zarzuca na haku przywiązanym do mocnego sznura olbrzymie czarne pijawki w toń małego, błotnistego stawu - chwilę później błotnista powierzchnia marszczy się, wzburza i kotłuje i quasimodo z dużym wysiłkiem i zacięciem w oczach, na naprężonym sznurze, wyciąga z mętnej wody monstrualną hybrydę - pół-kobietę pół-rybę, w jej krwawiącej dolnej szczęce uzbrojonej w ostre piranie zęby tkwi głęboko wbity hak [cięcie]. Widzę teraz wyraźnie, że pomniędzy framugą tych drzwi z prostokątną zgniło-pomarańczowo szybą pośrodku i drewnianym parapetem okna z łuszczącym się naskórkiem białej emalii - w przestrzeni tego pokoju przesyconej zapachem kurzu, tytoniu i starych gazet piętrzących się na stosach, z zwisającymi z sufitu firanami pajęczyn, nic już się nie wydarzy - wiem to nie od dziś. Wiedziałem to również rok temu i dziesięć lat temu. Ciągle jednak nie mogę pozbyć się złudzenia, że tylko tutaj mogę zajmować się precyzyjnym szlifowaniem słów - jedynym gestem, który jest w stanie zająć moją uwagę... gdyby wiedział tylko po co? Po to, by sprzeciwić się czasowi - trwoniąc go. Już dawno przestałem liczyć dni.
 
#93