Obudziłem
się. Otulone napletkami powiek chmurobłękitne oczy skrywały zagadkę
mojej obecności - tużobok. Na gładkiej scenie prześcieradła,
rozświetlonej promieniami porannego słońca jej jasnooliwkowe ciało
wpółzakryte kurtyną śnieżnobiałej pościeli ozdobionej bajecznymi,
żółtymi kwiatami, odgrywało scenę spokojnego snu... w smugach światła
przesączającego się przez zasłony wirowały atomy pyłu przypominając,
że nawet w tej kryształowo przejrzystej chwili ciszy, świat nieustannie
pędzi przed siebie... półprzytomnie... złożyłem pieczęć pocałunku
na jej szyi zachłystując się zapacham Poem zmieszanym z Rush, w
które przybrała swoje ciało ofiarowując mi miłość. Zasypiałem.
Z tym obrazem, który mnie wypełniał, owładnięty owocowo-piżmowym
zapachem perfum i lilii, które nutą zmysłową i słodką nasycały przestrzeń.
Tak mógłbym umrzeć, nie pragnąc niczego więcej. |