Autobus 122 wił się jak piskorz w mule krętch ulic miasta, wioząc mnie do określonego miejsca w bliżej nieokreślonym kierunku. Byłem tylko cieniem cienia albo metaforą metafory, to znaczy byłem pewien, że jestem przezroczysty, co dawało mi poczucie zupełnej swobody i niewymuszonego komfortu, dlatego mogłem bez posądzania o nachalność zatrzymać wzrok na odsłoniętym kolanie podziwiając gładkość formy i prostotę zarysu, delikatność materii pończochy chroniącej je przed chłodem, a może tylko dla ozdoby, wygody, konwenasu, by potem swobodnie podążać zgodnie z łukami nakładających się linii - przekraczając brzeg jasnej spódnicy, wzdłuż bioder, w górę po gładkim materiale bawełnianej bluzki, napotykając wypukłość biustu, ładnie zaznaczonego, subtelnie odsłoniętego głębokim dekoldem, przez smukłą szyję, wzdłuż lini szczęki, pomiędzy nawiasami ust, aż do ciemnych słonecznych okularów, w których odbijały się szyldy, reklamy i nazwy ulic - pulsujące życiem miasto. Odbite od ciemnych szkieł słoneczne promienie, przyniosły coś na kaształt objawienia, że słowa stały się ciałem i zamieszkały między nami, dotykamy ich nieuważnie w pośpiechu i zamiast śledzić wszelkie drgania i poruszenia, strając się nie uronić ani jednego ze znaczeń, tworzymy z nich sploty na kształt nieporadnych robótek ręcznych, finezyjnie tkanych obrusów, dekoracyjnych tkanin, kilimów i narzut, którymi próbujemy coś przykryć - na przykład rozczarowanie czymkolwiek albo brak poczucia sensu, albo zabić nudę. Czasem zdarza nam się upleść coś na kształt pajęczej sieci, by niechcąco pochwycić brzęczącego owada prawdy.
 
#94