Rozchylając
gwałtownie szklane skrzydła drzwi, wkroczyłem w przestrzeń wypełnioną
Tobą jak światłem, rozkołysaną w półmroku, przesyconą zapachem zapachem
Azzaro Eau Belle. Słowa, którymi Cię uwiodłem, nie należały do mnie,
tylko do poety... Musisz się zawsze róży bać, która ustami jest
rany, co się wewnątrz ciebie wciąż rozkrwawia, bo choć szukam, językiem
cię nie umiem naga: powiedz mi, że się boisz uwierzę, że jesteś.
Że jesteś w sobie, ciału swojemu przytomna[...]
Przysiadły na Twoich ramionach, jak wielobarwne, egzotyczne ptaki...
ssssycząc wężowo wpijały się w ciebie i drżałaś coraz ciaśniej zaplatając
uda. I kiedy zapytałem, czy pozwolisz, że ukoję to drżenie, zwilżyłaś
wargi językiem w przyzwoleniu. Odeszliśmy lepiacą się do stóp podłogą
korytarza w stronę, gdzie Twoja twarz zawieszona w lustrze nad muszlą
toalety, wykrzywiona grymasem rozkoszy i jeków, kołysała się w rytm
oddechów i dudniących w pędzie kół zwielokrotniających echo Twoich
słów: kołysz mnie, kołysz mnie, kołysz mnie, kołysz...
Na początku była przestrzeń... pomiedzy Tobą
a mną... Zaczarowna, któż współdźwiękiem dwóch, najwyszukańszych
słów, tę myśl wypowie, co z każdym ruchem twym kojarzy ruch, z twej
głowy rosną lira i listowie... |