Tak cicho i pusto, że nawet odgłosy kroków obsługi portu i szmer maszyn szlifujących posadzki hali przylotów gasną jak... Codzienny trud. W kłębach porannej mgły wlewającej się przez uchylone śluzy I/O, rozpuszczającej kontury rzeczy i kształty przesuwających się postaci w mętnym, gęstym roztworze, a może to wypalone czuwaniem śluzówki pokrywają się senną zmazą.

Czekałem. Przy barze skleconym z poznaczonych bliznami nacięć blatów stołów stolarskich; pomiędzy ścianami, które błyskotliwy demiurg - oddając metaforę tego czasurozpadu - pozostawił w stanie pierwotnej syntezy - pokryte tylko szarym nierównym tynkiem, unikając zbędnego kategoryzowania formy, odzyskując pierwotną niepokalaność poczęcia, które dopiero domaga się estetycznego dopełnienia - udekorowanymi podwieszonymi na syntetycznych żyłkach płachtami kartonów zabarwionych węglem lub pastelą niedokończonych dzieł skończonych artystów - to wszystko jest wyrazem porażki, wyznaniem niemożności doścignięcia sensu, pozostaje bunt destrukcji, de-konstrukcji, disorder, disorder - jedyny możliwy gest twórczy. Przestrzeń dopełniały zdekompletowane meble, pokraczne stoły z nadgryzioną politurą, łuszczącym się lakierem, przetarte pokrycia krzeseł, foteli i kanap; i kable w konwulsjach wijące się pod sufitem, pomiędzy odsłoniętymi, połyskującymi blaskiem spłowiałego aluminium rurami sytemu wentylacyjnego. Ach! Szkło było pełne sensu.

 
#195
>